Droga

A droga wiedzie w przód i w przód/ Choć zaczęła się tuż za progiem –/ I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią – tak jak mogę...
Skorymi stopy za nią w ślad –/ Aż w szerszą się rozpłynie drogę,/ Gdzie strumień licznych dróg już wpadł...
A potem dokąd? – rzec nie mogę.
J.R.R. Tolkien

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Сабан туе



W zeszłym roku nie wzięłam udziału w tym święcie, ponieważ moi znajomi stwierdzili, że „na początku trochę śpiewają, a potem wszyscy zdrowo walą do basa”. To zrozumiałe, że w czasie masowych świąt zawsze znajdzie się ktoś „szczególnie wesoły”. Jednak, jak się okazało, poza ludźmi w stanie wskazującym na spożycie, było jeszcze wiele interesującego.
                Co to w ogóle za święto? Święto nazywa się Sabantuj (po tatarsku Сабан туе). Saban znaczy pług, tuj – ślub, a więc, w dosłownym tłumaczeniu jest to „ślub pługa”. Jest to święto organizowane na zakończenie wiosennych prac polowych. U Tatarów i ich sąsiadów Baszkirów. Mała dygresja. Rosja jest krajem, który ma najwięcej dni świątecznych w roku (Albo jednym z takich. Nie wiem bowiem, jak sytuacja przedstawia się we wszystkich krajach). Doliczyć do tej liczby święta tatarskie w Tatarstanie i wiadomo, w której republice najlepiej mieszkać ;)
Na Sabantuj zjechali się Tatarzy ze wszystkich stron. Przywdziali tradycyjne stroje i wirowali w nich w rytm tatarskiej muzyki.
                 Wracamy do sedna. Współczesny Sabantuj z pewnością różni się od tego sprzed wieków, np. obecnie dzieci nie chodzą po domach zbierać jajek (skojarzenia nasuwają się same, prawda? Zwłaszcza, jeśli dodać, że na początku to święto obchodzono PRZED rozpoczęciem zbiorów, w kwietniu), lecz wielbicieli mu nie brak. Zwłaszcza, jeśli porównać ilość uczestników z ilością obecnych na Karawonie - rosyjskim ludowym święcie, które odbyło się w maju. Wtedy mogło się wydawać tłoczno, bo i terytorium za wielkie nie było. Co się tyczy Sabantuja, to nie dość, że przeznaczono na niego połowę lasu (i to nie jednego, a trzech w trzech różnych miejscach), to i tak człowiek idąc obijał się o innych. Wrażenie jakby na Sabantuj przyjechało ¾ miasta. I pewnie dalekie od prawdy to nie jest.
Nawet pawie wzięły udział w święcie.
Wszyscy piękni i odświętni, to dlaczego koza miałaby nie być.
                Stojąc na przystanku, czuło się podobnie. Kilka linii autobusowych w Kazaniu kursowało tylko do miejsc, gdzie odbywało się święto. Wszystkie opatrzone tabliczką z napisem „Sabantuj”. I wszystkie pełne. Ciasno w autobusie, ciasno na wydzielonym na święto terytorium. Tłum, wszechogarniający tłum. Dookoła ludzie wszystkich narodowości. I zwierzęta. Reklamowało się kazańskie zoo, ktoś przyszedł ze swoim pupilem, ustawiono zagrody z kaczuszkami, kogutami, kozami, pawiami itp.
                Chleba i igrzysk, chciałoby się rzec. O ile przysłowiowy chleb trzeba było kupić sobie samemu, o tyle udział w różnych zawodach był bezpłatny. I jeszcze można było nagrodę wygrać. A nagród było co niemiara. I w większości było one związane z… gospodarstwem domowym. Jeśli by wziąć udział we wszystkich dyscyplinach i kilka razy wygrać, można by zdobyć zapas: płynu do naczyń, środka czyszczącego, mydła, szamponu. Ja wzięłam udział w jednej z dyscyplin i też coś wygrałam. Jednak nie z działu myjąco-czyszczącego, ale o tym później.
                Swoją sprawność fizyczną, szybkość i spryt można było przetestować w biegu z jajkiem na łyżeczce, w biegu z wiadrami z wodą, w bitwie na poduszki siedząc na balu, wchodząc i schodząc z bala umieszczonego jednym końcem w ziemi. Dla bardziej zaawansowanych – zapasy tatarskie – корэш (koresz). Trochę jak w walce sumo. Przeciwnicy nacierają na siebie i robią wszystko, aby rywala położyć na łopatki. Nie robią tego jednak gołymi rękoma, a przy pomocy paska materiału, którym oplatają kręgosłup współzawodnika. To już dyscyplina dla zaawansowanych. Uczestnicy cały rok się przygotowywali. Czemu się jednak dziwić, jeśli nagrodą główną były nowe cztery koła. Też bym chciała. 
Chodzenie po balu.

Każdy chce spróbować. I strój chęci nie przeszkoda ;)
                Ja natomiast nie po tatarsku, a po rosyjsku. Zagrałam w „gorodki” (co tłumaczy się jako „miasteczka”). Gra polega na tym, aby jednym długim kijem rzuconym poziomo zbić ustawione w określony sposób klocki. Zadanie wykonałam, skakankę otrzymałam! Tak, tak, wygrałam skakankę. Proszę się nie śmiać! Jest to rzecz potrzebna człowiekowi, który trenuje i akurat chciał w skakankę inwestować.
                Jeśli ktoś nie miał ochoty na zajęcia fizyczne, to mógł przycupnąć przed jedną ze scen i posłuchać koncertów. Kto przybył większą grupą, zaopatrzony w koce, rozkładał je na trawie, wyciągał prowiant i świętował sobie tak wśród powszechnego zgiełku i ogólnej wesołości. Po całym dniu atrakcji i my zgłodnieliśmy, więc nie mogliśmy sobie odmówić szaszłyka J I… cóż mogę rzec! Trzeba go sobie było lepiej odmówić i pójść na pizzę. Zapłaciliśmy za maleńki kawałek ponad 400 rubli, a zjedliśmy tylko połowę z tego, bo był tak żylasty. Blee. To był wielki minus. Inny to taki, że na takich imprezach szybko kończy się kwas chlebowy, a kiedy jest gorąco nie ma nic lepszego na ugaszenie pragnienia jak kwas właśnie! Lemoniada w zastępstwie, na szczęście, okazała się całkiem niezła.


Bitwa poduszkami. Chłopak z lewej był nie do pobicia.


Koresz - tatarskei sumo.
Moja nagroda :)


Bieg na szybkość z kubłami w wodą. Kto pierwszy, ten otrzymuje płyn do mycia naczyń :)

Wśród dyscyplin znalazło się i judo z przesłaniem Putina.
Kocyk, trawka, dobre jedzenie i muzyka. Czegoż chcieć więcej.

Występy. Tatarka w tradycyjnym kostiumie.

Dlaczego przy okazji nie zareklamować swoich wyrobów. Walonki w środku lata! No ale zimą się przydadzą!

Stereotyp Rosjanki.

Cóż to za nimfa odpoczywa w chłopskiej izbie?




Gorodki (miasteczka). Gra, za udział w której otrzymałam skakankę.


poniedziałek, 19 maja 2014

Sy, sy, sy razy trzy (1)



Nie umiem, nie mogę i nie chcę przestać podróżować po tym fascynującym kraju, jakim jest Rosja.
Do tego wypadła majówka. Jak więc nie wykorzystać takiej możliwości. Tym bardziej, że jest z kim pojechać i razem poczuć ducha odwiedzanych miejsc, a potem powspominać.
Punkt startowy Kazań. Cel: Syzrań, Saratów, Samara.
Przez najzwyklejszy przypadek powstała ideologia podróżnicza – miasta na literę „s”.

Miasta na literę „s”, cz.1 Syzrań.
                Piąta rano. Mały przytulny dworzec. Życie wre. Pani kolejarz wyjaśnia jednej pani, że jej pociąg odjeżdża z innego dworca (mała mieścina, a tu, proszę, dwa dworce!), niemała grupa młodzieży próbuje wynająć mieszkanie na jedną noc. Siedzimy i obserwujemy. O 6 decydujemy się wyjść „w miasto”. Pierwsze wrażenie. O matko! Co za dziura. Dworzec stoi na uboczu. Od ubocza do centrum dzieli nas 7 minut bardzo spacerowym krokiem.
Widok sprzed dworca

                Półtorej godziny i wszystko zwiedzone. A do pociągu do Saratowa zostało jeszcze ponad 8 godzin. Tak po prostu siedzieć na dworcu i czekać nie będziemy.
                Syzrań jest niewielkim miastem – 180 000 mieszkańców. Jak wiele miast, ma starą i nową część. Stara to pozostałości kremla:  wieża Spasskaja i cerkiew. Nowa… bloki, bloki, centra handlowe, no i McDonald’s, oczywiście.
Wieża Spasskaja
                Idziemy główną ulicą (ul. Sowiecka). Domy są w złym stanie, ale bez problemu można dostrzec ich przeszłą świetność. Zachwycająca architektura, lecz zaniedbana. Na jej tle znacząco wyróżniają się nowe płaskie światła drogowe. Nawet w Kazaniu takich nie ma.
Gołym okiem widać, że nie jest to miasto, w którym zmiany zachodzą szybko. Na terytorium Kremla zauważyliśmy kamień, na którym było napisane, że na tym oto miejscu ma stać pomnik Matki. Dobry pomysł, jeśli nie brać pod uwagę tego, że ten kamień postawili w roku 2003 – dodaje mój współtowarzysz podróży.


                Miasto śpi, spowite mgłą. Wprzód wiedzie nas przypadkowo spotkany pies-przewodnik.
Ten pies odprowadzał jakiegoś pana z niemiłym wyrazem twarzy, który widocznie skądś dopiero co wracał. Chyba znudził się psu, więc najlepszy przyjaciel człowieka, długo się nie zastanawiając, zmienił kierunek i poszedł z nami. Ten nieznajomy chmurny mężczyzna na próżno gwizdał i przywoływał psa. Ja sobie szedłem i zastanawiałem się, po co mu ten pies. Może akurat w ten wczesny majowy poranek on zobaczył w nim kogoś, kto go naprawdę rozumie albo, przyznam się, miałem inną, horror-wersję, ten człowiek bardzo chciał jeść. Wiadomo, że psy nie są głupimi zwierzętami, więc i ten coś zauważył i zdecydował zmienić towarzystwo – śmieje się mój kompan.
Pierwsza osoba, jaką spotykamy, to bardzo „wczorajszy” pan. Zagaduje skąd jesteśmy i opowiada nam o swojej córce, która uczyła się w Kazaniu. Rozmowa kończy się tym, czego oczekiwałam na początku: „a nie dacie 10 rubli”. Dajemy. „A jeszcze 10?” – zapytuje nasz rozmówca. Jesteśmy asertywni: „Miało być 10, a nie 20”. I idziemy dalej.
                Mgły jeszcze się nie rozwiały. Docieramy na nadbrzeże. Tu życie kwitnie. Lecz jedynie dla wędkarzy.  
Gdybym chciała wziąć wędkę i połowić, to ciężko byłoby mi znaleźć miejsce, żeby sobie z tą wędką gdzieś przycupnąć. Przybłęda pies-przewodnik chyba nie lubi wędek, bo jak tylko kto z nią przejdzie, od razu wyje do księżyca. Mój kompan przedstawia to następująco: - Prawdopodobnie tu może chodzić nie o to, że nasz nowy towarzysz nie lubi wędek, ale o to, że poczuł się kimś, kto musi nas bronić przed przechodniami, chcąc tym samym wyrazić chęć bycia częścią naszego zespołu.
Pies nie odstępuje nas na krok. Robimy więc wszystko, żeby go zgubić i jednocześnie ochronić się przed gniewem wędkarzy, którym pies zakłócił spokój, a którzy pewnie myślą, że jest nasz.
                Spacerując po nabrzeżu, udaje nam się jakoś zgubić psa. Po pewnym czasie wchodzimy między bloki i, bocznymi uliczkami, wracamy na główną ulicę. Na tym można by zakończyć zwiedzanie Syzrani. Jednak mamy jeszcze sporo czasu. Co robić? Reklama z najbardziej znanymi złotymi łukami rozwiązuje nasz problem. Idziemy do McD na kawę. A właściwie to jedziemy. Taką decyzję podejmujemy po analizie temperatury i odległości. Jest jeszcze chłodno, a  McD znajduje się na drugim końcu miasta. Zapytaliśmy dwóch jegomości o przystanek. Przy ich odpowiedzi ukazały nam się szczęki pełne złotych zębów. Małe miasteczka są dość konserwatywne.
                W McDonald’s, nie licząc młodzieży, która na dworcu wynajmowała mieszkanie, cisza i spokój. Delektujemy się kawą, jemy małe śniadanie, bo nasze zostało w plecakach, które z kolei zostały w przechowalni. Za którą, notabene, służy w Syzrani zwykłe biuro.
               
Po porannym posiłku wracamy do Starego Miasta. Pokonujemy ulicę Sowiecką w przeciwnym kierunku. Zatrzymujemy się na chwilę w małym parku na tęczowej ławce, gdzie trwa jakiś koncert dla dzieci. Zwolniwszy tęczową ławkę dzieciom, udajemy się dalej na zwiedzanie, wzdłuż głównej ulicy. Spotykamy Lenina. Nie można go nie sfotografować! Potem dołączę go do mojej kolekcji J. Natrafiamy na kolejny park, gdzie ulokowały się Cyganki. Nasuwa mi się następujący wniosek - to chyba nie jest najbiedniejsze miasto, skoro są tu Cyganie.
                Zbaczamy z centralnej ulicy. Przez podwórka dochodzimy do skrzyżowania, skąd wyraźnie widać, że dalej nie czekają interesujące widoki. Ostatni z nich to przyczajony za gałęziami zielony domek. Chciałabym taki. Marzenia marzeniami, a tu żołądki dają o sobie znać. Wyczytałam przed podróżą w czyjejś relacji z pobytu w Syzrani, że warto w sytuacji głodu zajrzeć do „Oczka”. Oczko to miejscowa stołówka nr 21. W stołówce jak w stołówce. Stylowego designu nie oczekujcie. Za to ceny was mile zaskoczą. Za obiad na 2 osoby zapłaciliśmy… niewiele ponad 10 zł. Po obiedzie zostaje nam już niewiele czasu.
              
  Żeby tradycji stało się zadość, kupuję magnes i biegniemy na pociąg do Saratowa.

wtorek, 15 października 2013

W dalekiej Syberii (Tomsk)



Na zielonym tle w lewą stronę skacze srebrzysty koń. Zielony to kolor lasu. Skacze więc ten koń w lesie. Nie byle jakim, bo syberyjskim. 

Moskwa Domodedovo. 23:35. Powinnam rozpocząć swoją czterogodzinną podróż. Bramka jednak nadal pozostaje zamknięta. Stoimy. Dobrze, że mam towarzystwo. Czas biegnie szybciej. 24.30. Prośba o zmianę bramki.
Przy nowej bramce stoimy kolejne 45 min. zanim wpuszczają nas do samolotu. Jak się okazało, trzeba było zmienić „powietrzny statek”, stąd opóźnienie. Jeszcze tylko pies policyjny spełni swą powinność i obwącha bagaże, a bagażowi zapakują pudła i torby do bagażnika, i lecimy!
Pokonujemy ok. 3 000 km, co zajmuje 3h 40 min. i lądujemy… w Tomsku. Lotnisko niewielkie. Po wyjściu z samolotu przemierzamy je pieszo. A tam już czeka gorące powitanie :)
*** *** ***
Tomsk jest o połowę mniejszy od Kazania.
Powstał na samym początku XVII w. jako ostróg do obrony Tatarów eusztińskich (эуштинские татары) i na ich prośbę, z którą zwrócili się do Borysa Godunowa.
W XVIII w. przez Tomsk puszczono Trakt Syberyjski, łączący Moskwę z Chinami. Niestety, nie udało się miastu z Koleją Transyberyjską. Tory położono bardziej na południe, w miejscu, które dziś zowie się Nowosybirsk. Niektórym przyszło przyjechać stamtąd do Tomska marszrutką, co zajęło ok. 7 godz. i do najwygodniejszych nie należało.
Wątpliwą sławę zyskał Tomsk jako miasto zsyłki.
W czasie II WŚ deportowano tam wiele polskich dzieci. Przez 2 lata działał dom dziecka, w którym się nimi zajmowano. Podczas mojego pobytu, 12.10.2013 na domu, w którym mieścił się ów dom dziecka, odsłonięto tablicę pamiątkową. Mam pewne przypuszczenia, że miejscowi nie byli zorientowani w sytuacji. Bardzo uważnie, przyczajeni, śledzili, co dzieje się u nich pod oknami.

 

*** *** ***
Tomsk, jak na porządne rosyjskie miasto przystało, ma swojego Lenina.  Ma także most miłości. A ponadto, mnóstwo pomników (sztuk 40!).
 

 Jest pomnik, któremu nadam kategorię „słowny”, głoszący naszą miłość do Tomska. Jest pomnik miłości. Jest też pomnik rubla, kobiety ciężarnej, szczęścia (w formie zmarnowanego wilka z „Жил-был пёс”), Czechowa, który to przejechał przez to miasto i jeszcze oblał je pomyjami.
Pomnik rubla jest drewniany i waży ponad 250 kg. Miasto stara się o wniesienie go do Księgi rekordów Guinnessa. Nie będę kłamać… nie widziałam go na własne oczy, chociaż przeszłam w odległości 2 m od niego. 
Wiele rzeczy w mieście nie jest „tomskich”, ale sybirskich. Mamy tym sposobem: sybirskie naleśniki, sybirskie bistro, sybirski pub. W Sybirskim pubie spędziliśmy godzinę z trzech, które mieliśmy na zwiedzanie i tam zjedliśmy jedne z lepszych placków ziemniaczanych. A znowu w Sybirskim bistro (notabene, bardzo blisko od wspomnianego pubu – dokładnie za rogiem!) delektowaliśmy się tortillą z kurczakiem. Była o połowę mniejsza od tego, co przyrządzają w Polsce, ale smakowała wyśmienicie :)
*** *** ***
Na szczególną uwagę zasługuje architektura. Stare kupieckie domy są po prostu piękne. Zawdzięczają swą krasę przede wszystkim „nalicznikam” – elementom dekoracyjnym umieszczonym wokół okien. 
*** *** ***
Nie mogę zapomnieć o pogodzie. Tomsk to Syberia. Teraz mamy październik. Zimy czas! Dlatego temperatura była na minusie i padał śnieg, ale póki co, jeszcze naprawdę było go niewiele.
*** *** ***
Niestety, bardzo słabo mogłam poznać miasto. Bardzo żałuję!. Plusów jednak nie brakuje. Mogłam znowu pooddychać syberyjskim powietrzem (w czerwcu pojechałam nad Bajkał i zatrzymałam się w kilku miastach). A nie wiem, kiedy będzie mi to znowu dane.