Nie umiem, nie mogę i nie chcę
przestać podróżować po tym fascynującym kraju, jakim jest Rosja.
Do tego wypadła majówka. Jak więc
nie wykorzystać takiej możliwości. Tym bardziej, że jest z kim pojechać i razem
poczuć ducha odwiedzanych miejsc, a potem powspominać.
Punkt startowy Kazań. Cel:
Syzrań, Saratów, Samara.
Przez najzwyklejszy przypadek
powstała ideologia podróżnicza – miasta na literę „s”.
Miasta na literę „s”, cz.1
Syzrań.
Piąta
rano. Mały przytulny dworzec. Życie wre. Pani kolejarz wyjaśnia jednej pani, że
jej pociąg odjeżdża z innego dworca (mała mieścina, a tu, proszę, dwa dworce!),
niemała grupa młodzieży próbuje wynająć mieszkanie na jedną noc. Siedzimy i
obserwujemy. O 6 decydujemy się wyjść „w miasto”. Pierwsze wrażenie. O matko!
Co za dziura. Dworzec stoi na uboczu. Od ubocza do centrum dzieli nas 7 minut
bardzo spacerowym krokiem.
|
Widok sprzed dworca |
Półtorej
godziny i wszystko zwiedzone. A do pociągu do Saratowa zostało jeszcze ponad 8
godzin. Tak po prostu siedzieć na dworcu i czekać nie będziemy.
Syzrań
jest niewielkim miastem – 180 000 mieszkańców. Jak wiele miast, ma starą i
nową część. Stara to pozostałości kremla:
wieża Spasskaja i cerkiew. Nowa… bloki, bloki, centra handlowe, no i
McDonald’s, oczywiście.
|
Wieża Spasskaja |
Idziemy
główną ulicą (ul. Sowiecka). Domy są w złym stanie, ale bez problemu można
dostrzec ich przeszłą świetność. Zachwycająca architektura, lecz zaniedbana. Na
jej tle znacząco wyróżniają się nowe płaskie światła drogowe. Nawet w Kazaniu
takich nie ma.
Gołym okiem widać, że nie jest to miasto, w którym zmiany zachodzą
szybko. Na terytorium Kremla zauważyliśmy kamień, na którym było napisane, że
na tym oto miejscu ma stać pomnik Matki. Dobry pomysł, jeśli nie brać pod uwagę
tego, że ten kamień postawili w roku 2003 – dodaje mój współtowarzysz
podróży.
Miasto
śpi, spowite mgłą. Wprzód wiedzie nas przypadkowo spotkany pies-przewodnik.
Ten pies odprowadzał jakiegoś pana z niemiłym wyrazem twarzy, który
widocznie skądś dopiero co wracał. Chyba znudził się psu, więc najlepszy
przyjaciel człowieka, długo się nie zastanawiając, zmienił kierunek i poszedł z
nami. Ten nieznajomy chmurny mężczyzna na próżno gwizdał i przywoływał psa. Ja
sobie szedłem i zastanawiałem się, po co mu ten pies. Może akurat w ten wczesny
majowy poranek on zobaczył w nim kogoś, kto go naprawdę rozumie albo, przyznam
się, miałem inną, horror-wersję, ten człowiek bardzo chciał jeść. Wiadomo, że
psy nie są głupimi zwierzętami, więc i ten coś zauważył i zdecydował zmienić
towarzystwo – śmieje się mój kompan.
Pierwsza osoba, jaką spotykamy,
to bardzo „wczorajszy” pan. Zagaduje skąd jesteśmy i opowiada nam o swojej
córce, która uczyła się w Kazaniu. Rozmowa kończy się tym, czego oczekiwałam na
początku: „a nie dacie 10 rubli”. Dajemy. „A jeszcze 10?” – zapytuje nasz
rozmówca. Jesteśmy asertywni: „Miało być 10, a nie 20”. I idziemy dalej.
Mgły
jeszcze się nie rozwiały. Docieramy na nadbrzeże. Tu życie kwitnie. Lecz
jedynie dla wędkarzy.
Gdybym chciała wziąć wędkę i połowić, to ciężko byłoby mi
znaleźć miejsce, żeby sobie z tą wędką gdzieś przycupnąć. Przybłęda
pies-przewodnik chyba nie lubi wędek, bo jak tylko kto z nią przejdzie, od razu
wyje do księżyca. Mój kompan przedstawia to następująco: -
Prawdopodobnie tu może chodzić nie o to, że nasz nowy towarzysz nie
lubi wędek, ale o to, że poczuł się kimś, kto musi nas bronić przed
przechodniami, chcąc tym samym wyrazić chęć bycia częścią naszego zespołu.
Pies nie odstępuje nas na krok.
Robimy więc wszystko, żeby go zgubić i jednocześnie ochronić się przed gniewem
wędkarzy, którym pies zakłócił spokój, a którzy pewnie myślą, że jest nasz.
Spacerując
po nabrzeżu, udaje nam się jakoś zgubić psa. Po pewnym czasie wchodzimy między
bloki i, bocznymi uliczkami, wracamy na główną ulicę. Na tym można by zakończyć
zwiedzanie Syzrani. Jednak mamy jeszcze sporo czasu. Co robić? Reklama z najbardziej
znanymi złotymi łukami rozwiązuje nasz problem. Idziemy do McD na kawę. A
właściwie to jedziemy. Taką decyzję podejmujemy po analizie temperatury i
odległości. Jest jeszcze chłodno, a McD znajduje
się na drugim końcu miasta. Zapytaliśmy dwóch jegomości o przystanek. Przy ich odpowiedzi
ukazały nam się szczęki pełne złotych zębów. Małe miasteczka są dość
konserwatywne.
W
McDonald’s, nie licząc młodzieży, która na dworcu wynajmowała mieszkanie, cisza
i spokój. Delektujemy się kawą, jemy małe śniadanie, bo nasze zostało w
plecakach, które z kolei zostały w przechowalni. Za którą, notabene, służy w
Syzrani zwykłe biuro.
Po
porannym posiłku wracamy do Starego Miasta. Pokonujemy ulicę Sowiecką w
przeciwnym kierunku. Zatrzymujemy się na chwilę w małym parku na tęczowej
ławce, gdzie trwa jakiś koncert dla dzieci. Zwolniwszy tęczową ławkę dzieciom,
udajemy się dalej na zwiedzanie, wzdłuż głównej ulicy. Spotykamy Lenina. Nie
można go nie sfotografować! Potem dołączę go do mojej kolekcji
J. Natrafiamy na kolejny
park, gdzie ulokowały się Cyganki. Nasuwa mi się następujący wniosek - to chyba
nie jest najbiedniejsze miasto, skoro są tu Cyganie.
Zbaczamy
z centralnej ulicy. Przez podwórka dochodzimy do skrzyżowania, skąd wyraźnie
widać, że dalej nie czekają interesujące widoki. Ostatni z nich to przyczajony
za gałęziami zielony domek. Chciałabym taki. Marzenia marzeniami, a tu żołądki
dają o sobie znać. Wyczytałam przed podróżą w czyjejś relacji z pobytu w
Syzrani, że warto w sytuacji głodu zajrzeć do „Oczka”. Oczko to miejscowa
stołówka nr 21. W stołówce jak w stołówce. Stylowego designu nie oczekujcie. Za
to ceny was mile zaskoczą. Za obiad na 2 osoby zapłaciliśmy… niewiele ponad 10
zł. Po obiedzie zostaje nam już niewiele czasu.
Żeby
tradycji stało się zadość, kupuję magnes i biegniemy na pociąg do Saratowa.